12-11-2006 22:34
Przez żołądek do serca?
W działach: Różności | Odsłony: 16
Dziś będzie dość krótko, głupio i prywatnie, czyli dokładnie tak, jak wszyscy lubią. Hurra! :>
Słyszeliście kiedyś powiedzenie: "Przez żołądek do serca (mężczyzny)"? Tak? No cóż - nie do mojego.
Dzisiaj - mocując się z wielką kremówką - doszedłem do wniosku, że jak dobra by ona nie była, to i tak zaraz trafi mnie szlag, jeśli to pierdzielone ciasto francuskie wreszcie się nie odkroi. Ostatecznie utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie lubię jeść.
Serio. Przykłady? Proszę bardzo.
1. Na śniadanie najchętniej wypijałbym tylko talerz mleka z jakimiś w miarę słodkimi płatkami. Po czymś takim definitywnie NIE MAM ochoty na kanapkę/jajecznicę/cokolwiek. Albo jedno, albo drugie. A czasem najlepiej wcale.
2. Kiedy tylko widzę, że na obiad jest ryba, jestem chory. Przeważnie dlatego, że akurat mam na głowie 100.000 zajęć ciekawszych i bardziej konstruktywnych niż półgodzinne babranie się w posiłku i oczyszczanie go z ości. Jeśli ryba, to tylko w formie kotleta. I pal licho, co oni do nich wsadzają. Ketchup i tak zabije smak.
3. Jeśli robię sobie obiad sam, to zjadam go na kolację. To jest koło 18:00-19:00. Znaczy wtedy, kiedy robię się naprawdę głodny i kończą się żelki, batoniki i orzeszki pistacjowe. Dodatkowym bodźcem jest to, że gdybym nie zjadł obiadu zanim wrócą starzy, to matka by mnie zatłukła. Poważnie. Nie wiem, co ona ma z tym jedzeniem.
4. Jeśli natomiast chodzi o kolację, to zapomniałem już, co to słowo znaczy. Jeśli jem coś wieczorem, to tylko dlatego, że w lodówce został jakiś przeterminowany jogurt albo ciastko pokroju kremówki. W innym wypadku zadowalam się szklanką Coli. No i żelkami, jeśli jakieś zostały. Lubię zwłaszcza te w kształcie malinek.
Jednym słowem - jedzenie jest dla mnie smutną koniecznością, której na szczęście nie potrzebuję dużo. Na własnym (tj. nie robionym przez kochaną rodzicielkę) śniadaniu jestem w stanie bez problemu wytrwać do okolic przedwieczornych, nie mając przy tym problemów z głodem (i pokrewnymi, jak np. brak energii :>). Ot - taka rekompensata za to, że muszę spać minimum 7 godzin na dobę, żeby w miarę sprawnie funkcjonować.
Błogosławieństwem są dla mnie fast-foody i inne żarcie, z którym człowiek nie musi się obtykać. Dlatego właśnie kocham jeść pizzę (najchętniej robioną samemu - w przypadku "szybkiego" żarcia staję się podejrzanie wybredny), hamburgery czy Twistery z KFC. Po prostu dostaję to jedzenie, biorę je do łapy jak normalny, cywilizowany człowiek (a nie jakieś łyżki, noże i widelce...) i po pięciu minutach jest po wszystkim, a ja mogę zająć się czymś praktycznym.
Co śmieszne - żarcie z fast-foodów naprawdę lubię. Nie wiem czemu, ale raz na jakiś czas po prostu napada mnie ochoda na wgryzienie się w sezmową bułę z mięsem (prawdopodobnie) i kilkoma warzywami (prawdopodobnie) w środku.
Kiedy natomiast ludzie wymyślą pełnowartościowe żarcie w pigułce, będę w niebo wzięty. I nie - wcale nie będę żałował utraty wspaniałych, drogich posiłków, podczas których człowiek przez pół godziny walczy z pancerzykiem krewetki, żeby wchłonąć kulturalnie 5 g różowego quasi-mięsa.
Podsumowując - jeśli tekst ten czyta jakaś kobieta, która planuje w przyszłości zostać moją żoną (lub coś w tym stylu), to oznajmiam jej z mocą: NIE MUSISZ UMIEĆ GOTOWAĆ! Jajecznicę umiem zrobić sobie sam, podobnie jak hamburgera, pizzę i spaghetti. A rybę to mogę mieć co najwyżej w akwarium, podobnie jak całą resztę tego morskiego shitu.
Słyszeliście kiedyś powiedzenie: "Przez żołądek do serca (mężczyzny)"? Tak? No cóż - nie do mojego.
Dzisiaj - mocując się z wielką kremówką - doszedłem do wniosku, że jak dobra by ona nie była, to i tak zaraz trafi mnie szlag, jeśli to pierdzielone ciasto francuskie wreszcie się nie odkroi. Ostatecznie utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie lubię jeść.
Serio. Przykłady? Proszę bardzo.
1. Na śniadanie najchętniej wypijałbym tylko talerz mleka z jakimiś w miarę słodkimi płatkami. Po czymś takim definitywnie NIE MAM ochoty na kanapkę/jajecznicę/cokolwiek. Albo jedno, albo drugie. A czasem najlepiej wcale.
2. Kiedy tylko widzę, że na obiad jest ryba, jestem chory. Przeważnie dlatego, że akurat mam na głowie 100.000 zajęć ciekawszych i bardziej konstruktywnych niż półgodzinne babranie się w posiłku i oczyszczanie go z ości. Jeśli ryba, to tylko w formie kotleta. I pal licho, co oni do nich wsadzają. Ketchup i tak zabije smak.
3. Jeśli robię sobie obiad sam, to zjadam go na kolację. To jest koło 18:00-19:00. Znaczy wtedy, kiedy robię się naprawdę głodny i kończą się żelki, batoniki i orzeszki pistacjowe. Dodatkowym bodźcem jest to, że gdybym nie zjadł obiadu zanim wrócą starzy, to matka by mnie zatłukła. Poważnie. Nie wiem, co ona ma z tym jedzeniem.
4. Jeśli natomiast chodzi o kolację, to zapomniałem już, co to słowo znaczy. Jeśli jem coś wieczorem, to tylko dlatego, że w lodówce został jakiś przeterminowany jogurt albo ciastko pokroju kremówki. W innym wypadku zadowalam się szklanką Coli. No i żelkami, jeśli jakieś zostały. Lubię zwłaszcza te w kształcie malinek.
Jednym słowem - jedzenie jest dla mnie smutną koniecznością, której na szczęście nie potrzebuję dużo. Na własnym (tj. nie robionym przez kochaną rodzicielkę) śniadaniu jestem w stanie bez problemu wytrwać do okolic przedwieczornych, nie mając przy tym problemów z głodem (i pokrewnymi, jak np. brak energii :>). Ot - taka rekompensata za to, że muszę spać minimum 7 godzin na dobę, żeby w miarę sprawnie funkcjonować.
Błogosławieństwem są dla mnie fast-foody i inne żarcie, z którym człowiek nie musi się obtykać. Dlatego właśnie kocham jeść pizzę (najchętniej robioną samemu - w przypadku "szybkiego" żarcia staję się podejrzanie wybredny), hamburgery czy Twistery z KFC. Po prostu dostaję to jedzenie, biorę je do łapy jak normalny, cywilizowany człowiek (a nie jakieś łyżki, noże i widelce...) i po pięciu minutach jest po wszystkim, a ja mogę zająć się czymś praktycznym.
Co śmieszne - żarcie z fast-foodów naprawdę lubię. Nie wiem czemu, ale raz na jakiś czas po prostu napada mnie ochoda na wgryzienie się w sezmową bułę z mięsem (prawdopodobnie) i kilkoma warzywami (prawdopodobnie) w środku.
Kiedy natomiast ludzie wymyślą pełnowartościowe żarcie w pigułce, będę w niebo wzięty. I nie - wcale nie będę żałował utraty wspaniałych, drogich posiłków, podczas których człowiek przez pół godziny walczy z pancerzykiem krewetki, żeby wchłonąć kulturalnie 5 g różowego quasi-mięsa.
Podsumowując - jeśli tekst ten czyta jakaś kobieta, która planuje w przyszłości zostać moją żoną (lub coś w tym stylu), to oznajmiam jej z mocą: NIE MUSISZ UMIEĆ GOTOWAĆ! Jajecznicę umiem zrobić sobie sam, podobnie jak hamburgera, pizzę i spaghetti. A rybę to mogę mieć co najwyżej w akwarium, podobnie jak całą resztę tego morskiego shitu.