06-09-2007 10:19
Życie jest ZŁE!
W działach: Studia | Odsłony: 0
UWAGA: będzie sporo użalania się nad sobą, więc nieodpornych czytelników odsyłam do innych blogów ;).
No i wróciłem z egzaminu. Wynik tegoż zupełnie mnie nie satysfakcjonuje. Dostałem mianowicie 3.5. "Co w tym złego?", zapytacie. Już tłumaczę.
Otóż - w obecnej chwili do średniej 4.5 brakuje mi cholernego 0.5 punkta. A średnia 4.5 fajną średnią jest. Nie dość, że dostaje się stypendium (marne jak mało co, ale jednak), to jeszcze można ubiegać się o zwolnienie ("częściowe", to jest ok. 98% :>). Specjalnie po to, żeby dostać upragnioną czwóreczkę z cywila przełożyłem sobie egzamin na wrzesień. Mało tego! W czerwcu zdawałem już ten egzamin, ale postanowiłem zaryzykować i poprosiłem babkę, żeby nie wpisywała mi oceny (nota bene: 3+). Nie było z tym problemów, ale przez całe wakacje wisiało nade mną widmo nadchodzącego egzaminu z potężnego materiału (zobowiązania w całości + prawo spadkowe i rodzinne; masakra i ponad 1000 stron do wkucia [sic!]). Chyba jasne, że to nic przyjemnego.
A dziś wszedłem, dostałęm jedno BANALNE pytanie i... skrewiłem oczywiście. Połknął mnie stres, bo przesłanki rebus sic stantibus znam i znałem. Ech.
Najgorsze jednak jest to, że WIEM że umiem na 4. Ba! Umiem i na 4.5. Na 5 się nie poważę, bo z prawa rodzinnego nadal jestem noga. I to nie chodzi o to, że kocham te studia. Wręcz przeciwnie - nie znoszę ich i nie mogę doczekać się, aż wreszcie się skończą. Nie chodzi też o to, że mam jakieś tam ambicje, które gonią mnie do wysokiej średniej. Bynajmniej, zwłaszcza że kierunek - jak mówię - zwisa mi i dynda jak dwudniowy wisielec. Chodzi mi przede wszystkim o to, że w tym roku znów muszę utopić w studiach 7 kawałków. Nie to, żeby ich nie było w domu, ale kurna - to od cholery kasy, za którą mółbym sobie (i nie tylko) coś kupić. A tak? Bulę za nudne wykłady, na które nie chodzę; kiepskie ćwiczenia, na których czytam książki; a także za możliwość oblania mnie na egzaminach, z której na całe szczęście jeszcze nikt nie skorzystał. Bez sensu.
Inna sprawa, że żeby zwolnić się z czesnego musiałbym złożyć indeks do 15 lipca, a to mogłoby być nieco... utrudnione, zważywszy na to, że mamy wrzesień :>. Cóż - najwyraźniej nie było mi pisane.
Ach. No i wkurza mnie fakt, że przez ostatnie 3 tygodnie siedziałem po pół dnia nad książkami, podczas kiedy mogłem spędzać ten czas z moim Kochaniem (przepraszam Cię, Skarbie, że zmarnowałem ten okres), robiąc Poltera, czytając książki (mam MEGA zaległości), grając w Neverwintera II i imprezując. Nie - ja wolałem uczyć się na egzamin, z którego dwa razy dostałem tą samą, beznadziejną ocenę. Cholerny świat!
No - trochę mi ulżyło. No to zaczynamy wakacje... :)
No i wróciłem z egzaminu. Wynik tegoż zupełnie mnie nie satysfakcjonuje. Dostałem mianowicie 3.5. "Co w tym złego?", zapytacie. Już tłumaczę.
Otóż - w obecnej chwili do średniej 4.5 brakuje mi cholernego 0.5 punkta. A średnia 4.5 fajną średnią jest. Nie dość, że dostaje się stypendium (marne jak mało co, ale jednak), to jeszcze można ubiegać się o zwolnienie ("częściowe", to jest ok. 98% :>). Specjalnie po to, żeby dostać upragnioną czwóreczkę z cywila przełożyłem sobie egzamin na wrzesień. Mało tego! W czerwcu zdawałem już ten egzamin, ale postanowiłem zaryzykować i poprosiłem babkę, żeby nie wpisywała mi oceny (nota bene: 3+). Nie było z tym problemów, ale przez całe wakacje wisiało nade mną widmo nadchodzącego egzaminu z potężnego materiału (zobowiązania w całości + prawo spadkowe i rodzinne; masakra i ponad 1000 stron do wkucia [sic!]). Chyba jasne, że to nic przyjemnego.
A dziś wszedłem, dostałęm jedno BANALNE pytanie i... skrewiłem oczywiście. Połknął mnie stres, bo przesłanki rebus sic stantibus znam i znałem. Ech.
Najgorsze jednak jest to, że WIEM że umiem na 4. Ba! Umiem i na 4.5. Na 5 się nie poważę, bo z prawa rodzinnego nadal jestem noga. I to nie chodzi o to, że kocham te studia. Wręcz przeciwnie - nie znoszę ich i nie mogę doczekać się, aż wreszcie się skończą. Nie chodzi też o to, że mam jakieś tam ambicje, które gonią mnie do wysokiej średniej. Bynajmniej, zwłaszcza że kierunek - jak mówię - zwisa mi i dynda jak dwudniowy wisielec. Chodzi mi przede wszystkim o to, że w tym roku znów muszę utopić w studiach 7 kawałków. Nie to, żeby ich nie było w domu, ale kurna - to od cholery kasy, za którą mółbym sobie (i nie tylko) coś kupić. A tak? Bulę za nudne wykłady, na które nie chodzę; kiepskie ćwiczenia, na których czytam książki; a także za możliwość oblania mnie na egzaminach, z której na całe szczęście jeszcze nikt nie skorzystał. Bez sensu.
Inna sprawa, że żeby zwolnić się z czesnego musiałbym złożyć indeks do 15 lipca, a to mogłoby być nieco... utrudnione, zważywszy na to, że mamy wrzesień :>. Cóż - najwyraźniej nie było mi pisane.
Ach. No i wkurza mnie fakt, że przez ostatnie 3 tygodnie siedziałem po pół dnia nad książkami, podczas kiedy mogłem spędzać ten czas z moim Kochaniem (przepraszam Cię, Skarbie, że zmarnowałem ten okres), robiąc Poltera, czytając książki (mam MEGA zaległości), grając w Neverwintera II i imprezując. Nie - ja wolałem uczyć się na egzamin, z którego dwa razy dostałem tą samą, beznadziejną ocenę. Cholerny świat!
No - trochę mi ulżyło. No to zaczynamy wakacje... :)